Była noc. Odprawa na granicy z Libią poszła bardzo sprawnie. Pewnie za sprawą tego, że tak ciężko jest otrzymać wizę wjazdową i jest bardzo mały ruch, a turystów nie ma wcale. Problem był jedynie z libijskimi tablicami rejestracyjnymi, ponieważ osoba, która się nimi zajmowała na granicy była nieobecna i mieliśmy czekać ok. godziny. Faktycznie po godzinie zawołano mnie i kazali mi wsiąść do samochodu, kiedy wszedłem do środka, zatrzaśnięto za mną drzwi. Pomyślałem, że panu nie chce się chodzić między budkami na granicy i woli te kilkadziesiąt metrów podjechać. Jednak się myliłem. Pan ruszył samochodem mijając granicę i podążając w głąb kraju. Wtedy byłem już pewny, że zostałem porwany. Wąskimi drogami wiodącymi przez pustkowia oddalaliśmy się od granicy. Było zupełnie ciemno. Jechaliśmy bardzo szybko, spoglądając na licznik widziałem 140 km/h, na zakrętach kierowca zwalniał do 120 km/h. Zacząłem się zastanawiać, co dalej będzie, co mam przy sobie, a co zostało w samochodzie – na granicy. Telefonu żeby wezwać pomoc niestety nie miałem, zresztą i tak by nie działał, ponieważ polscy operatorzy nie mają w Libii roamingu. Sytuacja wydawała się bez wyjścia. Noc, obcy arabski kraj, jestem sam, w nieznanym miejscu, bez jakichkolwiek przedmiotów do obrony lub wezwania pomocy. Po kilkunastu minutach dojechaliśmy do jakiegoś miasteczka. Okazało się, że tam znajduje się wydział tablic rejestracyjnych. Wszystko dobrze się skończyło. Wpłaciłem kaucję za tablice w wysokości 100$ i symboliczną opłatę za dwutygodniowe OC w wysokości 8$. Bojąc się poruszania po tajemniczym kraju, o którym nie sposób kupić przewodnik, postanowiliśmy przespać się niedaleko granicy, w potencjalnie bezpiecznym miejscu, koło check-pointa.
Rano udaliśmy się w podróż wzdłuż wybrzeża. Podziwialiśmy ten wspaniały kraj, ludzi czysto ubranych i nie wyłudzających pieniędzy, jak w Egipcie. Dodatkowo Libijczycy okazali się dużo mniej ciekawscy niż ludzie w jakichkolwiek innych krajach arabskich, co miło nas zaskoczyło. Przeszkadzał jedynie brak jakichkolwiek zrozumiałych dla nas napisów. Wszędzie tylko napisy po arabsku – kierunkowskazy również… Wtedy z pomocą (jak zawsze zresztą) przychodził nam GPS, który miał na mapie drogi krajowe i największe miejscowości. Jak nie było wiadomo, gdzie jechać, to zawsze wiedzieliśmy jaki azymut mamy obrać. W Libii zobaczyliśmy tylko dwa zabytki, ale za to oba ogromne i wspaniałe, wpisane na UNESCO. Pierwszy z nich to starożytne miasto Cyrene (N32°49’07.1” E21°51’33.4”), gdzie ze względu na brak turystów kasa była zamknięta, a wstęp całkowicie wolny. Z ciekawostek stąd pochodził Szymon Cyrenejczyk, którego postać znamy z Biblii, a także słynni filozofowie m.in. Arystyp. Cyrena pozostawała ważnym ośrodkiem handlowym i morskim aż do trzęsienia ziemi, które zniszczyło miasto w roku 365. Obecnie możemy podziwiać ruiny, z których, najbardziej okazałe są pozostałości świątyni Apolla pochodzące z VII w. p.n.e. i 76 posągów rzymskich ocalałych poprzez przysypanie w trakcie trzęsienia ziemi. Drugi zabytek był jeszcze wspanialszy – ruiny Leptis Magna (N32°38’06.2” E14°17’13.6”) położone na ogromnym obszarze, na wybrzeżu Morza Śródziemnego. Miasto to założone przez Fenicjan, w I w. n.e. zostało przebudowane przez Rzymian. Leptis Magna było miejscem urodzin Septymiusza Sewera zresztą jednego z najlepszych cesarzy w dziejach Rzymu. To on rozbudował i nadał znaczenie temu miastu. Z tego czasu zachowała się monumentalna zabudowa miasta: ulica kolumnowa, forum, bazylika, tetrapylon, teatr, termy, mury miejskie, nimfeum. Najbardziej zachwycił nas widok z góry teatru, na znaczną część tej antycznej perełki z błękitnym niebem i granatowym morzem w tle. Niestety zarówno Leptis Magna jak i Cyrena bardzo ucierpiały podczas najazdu Arabów w VII w. Pomimo tego Leptis Magna należy do najlepiej zachowanych i naszym zdaniem najpiękniejszych miast starożytnych, jakie widzieliśmy podczas naszej podróży. Noclegi wybieraliśmy w ładnych, dzikich miejscach nad morzem. Rejon w okolicach Shahat tzw. Zielone Góry to pas wybrzeża z licznymi turkusowymi zatoczkami i podwodnymi jaskiniami, to raj na ziemi. Czas nas jednak naglił i w Libii spędziliśmy zaledwie 4 dni przejeżdżając ponad 2 tysiące km. Przy wyjeździe, na granicy dostaliśmy jeszcze zwrot kaucji za tablice rej., co bardzo mile nas zaskoczyło. Przejazd przez Libię okazał się bezwzględnie najtańszym biorąc pod uwagę ilość km, opłaty wjazdowe, wyjazdowe, OC i koszty paliwa, które kosztowało tutaj ok. 35 groszy za litr (przy kursie, jaki wtedy obowiązywał: 1$ = 2,07 zł.!).
Do granicy Tunezji dotarliśmy 29 września. Na początku postraszono nas, że będziemy musieli wrócić do Trypolisu, do konsulatu Tunezyjskiego w stolicy Libii, co byłoby niemożliwe, ponieważ nasze wizy tranzytowe wygasły w momencie wyjazdu z Libii. Na szczęście po dwóch godzinach oczekiwania wszystko się wyjaśniło – otrzymaliśmy wizy. W pierwszym dniu zwiedziliśmy maleńką wyspę Jerba, którą z lądem łączy most. Tu poczuliśmy powiew cywilizacji zachodu, zatłoczone plaże przypomniały nam, że jesteśmy bliżej domu. Wyspa z jej odmienną kulturą, białymi meczetami i wiejskim krajobrazem była dla nas łagodnym przejściem z dzikich terenów arabskich do bardziej komercyjnej rzeczywistości. Kolejnego dnia postanowiliśmy uciec jeszcze na chwilę od cywilizacji i pojechaliśmy w cudne góry Tunezji Dżabal Dahar. Droga wiodła przez region bujnych plantacji palm, pustynnych wydm Wielkiego Ergu Wschodniego, górskich źródeł i wyschniętych słonych jezior. Kiedy tysiące lat temu Morze Śródziemne zalało tereny Afryki Północnej ogromne obszary Tunezji znalazły się pod wodą. Gdy morze się wycofało pozostawiło po sobie szoty. Te słone tafle dzielą Tunezję na dwie części. Jedyną bezpieczną drogą biegnącą przez groble dotarliśmy w malownicze tereny przy granicy z Algierią – do oaz górskich Chebiki i Tamerzy. Serpentynami dojechaliśmy na półkę skalną (N34°21’59.0” E7°54’28.8”), z której podziwiamy kanion i rzekę w dolinie. Pomimo padającego deszczu okolica wygląda niesamowicie, tajemniczo i czarująco. Tutaj zostajemy na nocleg.
Następnego dnia udaliśmy się bocznymi drogami w kierunku Tunisu, ale ulewne deszcze, które przeszły przez te rejony w nocy spowodowały, że przez wiele dróg przepływały rwące, często głębokie rzeki. Kiedy drogi były „tylko” zalane, bez wartkiego nurtu na bieżąco ocenialiśmy sytuację, często decydując się na przejazd „z adrenaliną”. Na szczęście Kangur ma wysoko wlot powietrza do silnika i wytrzymał wszystkie nasze próby. Skończyło się jedynie na tym, że wyjechaliśmy z zalanej drogi z wodą w światłach. Bywało również tak, że drogi były całkowicie zamknięte, czasami nawet zablokowane przez policję. Do portu w Tunisie dotarliśmy wieczorem ok. 20.30, a godzinę później wsiadaliśmy już na prom płynący na Sycylię. Niestety przez czas oczekiwania w Egipcie na wizę do Libii straciliśmy 10 dni i dlatego w kolejnych krajach musieliśmy regularnie skracać swój pobyt.
Podróż na Sycylię zajęła nam całą noc – 10 godzin. Rano podbiliśmy na granicy Unii Europejskiej karnet de passage (tzw. CPD), że Kangur wrócił do UE, co było niezbędne do odzyskania wysokiej kaucji wpłaconej na rzecz PZM Travel w Warszawie, za wydanie karnetu. Następnie udaliśmy się na południe w stronę Doliny Świątyń (N37°17’23.7” E13°36’00.7”) „zahaczając” po drodze o piękny Park i górę Cammarata, z której rozciągają się fantastyczne widoki. Możemy każdemu polecić znajdujące się tam miejsce biwakowe (N37°37’40.2” E13°35’17.1”) z ławeczkami drewnianymi i kamiennymi dla kilkudziesięciu osób, i kilkoma miejscami do grillowania. A to wszystko znajduje się w lesie. Po południu dojechaliśmy do Doliny Świątyń, do której wstęp okazał się płatny w iście europejskich cenach, więc pooglądaliśmy ją jedynie z zewnątrz. Miejsce noclegowe znaleźliśmy na wzgórzu z którego rozciągały się wspaniałe widoki, na klifowe wybrzeże. Kolejnym naszym celem stał się wulkan Etna. Już z oddali podziwiamy jego szczyt utopiony w chmurach. Wyjeżdżamy krętymi serpentynami na wysokość ok. 2000 m. Po drodze zatrzymujemy się w wielu miejscach i oglądamy niecodzienny krajobraz wulkaniczny; spiętrzone warstwy zastygłej lawy, jary i szczeliny. Wybieramy się na jeden z kraterów znajdujących się na wysokości 1986 m. Na górze wieje tak mocno, że musimy trzymać się zastygłej lawy by nas nie zwiało. Dobrze, że mamy polary, czapki i dobre buty, bo jest bardzo zimno. Tego samego dnia wzięliśmy prom na kontynent. Nocą dotarliśmy do parku Aspromonte, w którym kolejnego dnia mogliśmy podziwiać niezapomniane widoki (N38°11’49.5” E15°59’34.0”). Drogę przez Włochy wyznaczyliśmy przez górskie parki krajobrazowe. Znacznie to wydłużyło naszą podróż, ale również urozmaiciło powrót. Dotarliśmy do parku Del Gargano, oraz miejscowości, gdzie żył Ojciec Pio, tam zwiedziliśmy oczywiście sanktuarium i grobowiec zakonnika. Stamtąd już coraz prostszymi drogami kierowaliśmy się w stronę Austrii.
Przygody postanowiły nas nie opuszczać i na autostradzie w Austrii coś strzeliło nam w kole. Zatrzymaliśmy się na przydrożnym parkingu. Po podniesieniu samochodu okazało się, że zepsuło nam się łożysko w tylnym kole. Ponieważ bez problemu zjechaliśmy na parking, to stwierdziliśmy, że na pewno uda się równie łatwo dojechać do oddalonego zaledwie 9 km serwisu Renault w celu wymiany łożyska. Nie udało się jednak i koło całkiem się zablokowało na autostradzie. W związku z tym pojechałem autostopem po łożysko do serwisu. Niestety nie mieli takiego na stanie, skierowali mnie do sklepu motoryzacyjnego na drugim końcu Wiener Neustadt w którym takie łożysko mieli na magazynie. Kiedy już je kupiłem – podjechałem autostopem, a następnie idąc przez las na azymut z GPSa dotarłem do samochodu stojącego na poboczu autostrady, na światłach awaryjnych. Wtedy okazało się, że ten sam bęben, który 2 km wcześniej – na parkingu, zszedł bez najmniejszych problemów, tak się zablokował, że nie było najmniejszych szans, żeby go ściągnąć, pomimo dwugodzinnych prób. Nie pomagało mocne stukanie młotkiem, ani ściąganie na siłę łomem. Nie drgnął nawet. Ponieważ robiło się już ciemno musieliśmy uciekać z autostrady. Udało nam się częściowo odblokować koło i jadąc trochę wstecz, trochę do przodu, przejeżdżając tak 1,5km zjechaliśmy z autostrady pod wiadukt. Ponieważ tego wieczora nie udało się już ściągnąć bębna, pomimo kilkugodzinnych prób, poszliśmy spać, aby kontynuować akcję kolejnego dnia. Rano udałem się na nogach do serwisu gdzie pożyczyłem ściągacz do bębnów. Nie za bardzo pasował (był odrobinę za mały), ale w końcu udało się. Byliśmy wtedy bardzo szczęśliwi, jednak, kiedy zobaczyliśmy, że przy tym łożysko zostało rozerwane na dwie części, a jedna z nich została na piaście miny nam już trochę zrzedły. Nie byliśmy w stanie ściągnąć tej części łożyska, która zablokowała się na piaście. Ściągacz był za słaby! Poszedłem, więc pożyczyć mocniejsze łapy do ściągacza, a przy okazji wziąłem ściągnięty na siłę bęben w celu wyciśnięcia połowy starego łożyska i wciśnięcia na prasie nowego. Pan w serwisie Hyundaia – bo taki serwis był najbliżej, pomimo zwrócenia mu uwagi wyciskał łożysko w nieprawidłową stronę, bo uważał, że to się robi właśnie „tak” i wtedy niestety cały bęben pękł. Po sprawdzeniu cen bębnów do Kangura w Austrii zdecydowaliśmy się ściągnąć kogoś ze znajomych z potrzebnymi narzędziami (m.in. szlifierka kątowa) i podzespołami (bębny) i naprawić auto na miejscu. Jednak po konsultacjach okazało się, że zajmie nam to za dużo czasu, którego już nie mieliśmy. Postanowiliśmy, więc pokonać ostatnie 600 km nie o własnych siłach. Dzięki bezinteresownej pomocy naszego znajomego Jurka i jego kolegi, którzy przyjechali po nas, dotarliśmy do domu płacąc tylko za wypożyczenie lawety i paliwo.
Kangur po powrocie przeszedł generalny remont, wszystkie części i filtry wymieniliśmy mu na nowe. Wyprawę będziemy wspominali do końca życia.