Ostatnią relację zakończyliśmy szykując się do ponad 500 kilometrowa przeprawa przez odludne i tak niesamowite tereny, że trudno uwierzyć własnym oczom.
A więc dalej w podróż!!!!!
Gdy ruszaliśmy do Queenstown wiedzieliśmy, że czeka nas trudna droga mieliśmy jednak nadzieję, że w końcu poprawi się pogoda i będziemy mogli ją pokonać w słońcu i bez większych przeszkód. Wiedzieliśmy też, że czeka nas przeprawa przez dość wysokie góry – sama ich nazwa ALPY – mogła nieco przestraszyć, ale nie zważając na nic, pełni entuzjazmu, ruszyliśmy w dalszą drogę. Pierwszą noc spędziliśmy na przepięknej stadninie koni kilkadziesiąt kilometrów od Christchurch. Konie to nasza druga, obok rowerów, pasja. W kraju, o ile czas pozwala dość często i z olbrzymią frajdą jeździmy konno. Przy okazji pozdrawiamy wszystkich koniarzy i jeźdźców. Przez całą drogę uciekaliśmy przed deszczowymi chmurami, które sprawiały wrażenie jakby nie za bardzo chciały się poddać i postanowiły za wszelką cenę nas dogonić. Wierzcie nam, że rola ściganego nie bardzo nam przypadła do gustu. Na szczęście udało dogoniły nas dopiero wówczas gdy my byliśmy już bezpieczni i deszcz zupełnie nam nie przeszkadzał. Ważniejsze było dla nas to, że chociaż rano pięknie świeciło słoneczko i mogliśmy spokojnie pedałować dalej. To zadziwiające jak w tym kraju szybko zmienia się krajobraz. Przez długi czas mieliśmy przed sobą piękne góry do których się zbliżaliśmy i z jednej strony się ich baliśmy, z drugiej jednak chcieliśmy z nimi ostro powalczyć. Chyba spowodowane to było lekkim znudzeniem krajobrazami, krainy przez którą w ostatnich dniach jechaliśmy, o wdzięcznej nazwie Canterbury Plains. Jest to obszar położony nad Oceanem Spokojnym i jest chyba jedynym w Nowej Zelandii terenem zupełnie płaskim, a przez to monotonnym i nudnawym. Piękna pogoda nie trwała jednak długo. Już po kilkunastu kilometrach zaczął wiać lodowaty południowy wiatr od Antarktydy, który wzmagał się z każdą chwilą. Nie mielibyśmy nic przeciwko niemu gdyby wiał nam w plecy, a nie w twarz. Walka z tym żywiołem jest bardzo uciążliwa i niezwykle denerwująca, ale musieliśmy zagryźć zęby i za wszelką cenę dotrzeć do uroczego miasteczka o nazwie Methaven, które było pierwszym miejscem od kilkudziesięciu kilometrów gdzie mogliśmy znaleźć suche i ciepłe miejsce do spania oraz odbudować wożone ze sobą zapasy dokonując zakupów na kilka następnych dni. Miasteczko to okazało się ciche i spokojne w lecie. Zmienia swe oblicze zimą, kiedy to przeżywa prawdziwy najazd turystów pełniąc rolę bazy wypadowej na okoliczne, cudowne i świetnie zorganizowane, stoki narciarskie. Następnego dnia szybko przekonaliśmy się, że złośliwy wiatr nie chce nas opuścić i zamierza nadal nam towarzyszyć. A co tam – jak musi to niech wieje. Może nam nadmuchać. W drodze do Geraldine przepiękne widoki dodawały nam siły do walki z kolejnymi kilometrami. Małe miasteczko Geraldine było dla nas kolejnym miejscem, w którym mogliśmy się przespać i odpocząć w drodze do jeziora Tekapo, nad które dotarliśmy następnego dnia. Turkusowa tafla jeziora, otoczona ośnieżonymi górami w tle, zrobiła na nas niesamowite wrażenie. Dodatkową atrakcją tego miejsca jest zbudowany na samym brzegu jeziora kamienny mały kościółek z początku XX wieku. Kilka metrów dalej znajduje się także pomnik psa pasterskiego wykonany z brązu, przez żonę jednego z farmerów. Wiele razy mieliśmy okazję na własne oczy przekonać się o tym jak ważną rolę odgrywają te zwierzęta w życiu nowozelandzkich farmerów. Niejednokrotnie, pełni podziwu, obserwowaliśmy jak pomagają one utrzymać farmerom na pastwiskach porządek, oraz jak sprawnie zaganiają ogromne stada owiec i bydła do zagród. Następnego dnia mijaliśmy przepiękne jeziora otoczone alpejskimi szczytami, których stoki nie są zagospodarowane dla turystów, co bardzo nam się spodobało, gdyż można je podziwiać w całej nieskalanej okazałości. Nowa Zelandia jest pełna takich zakątków, które w każdym innym kraju byłyby już dawno zadeptane i zaśmiecone przez masy turystów. Niestety, nie jest jednak krajem całkowicie wolnym od takich miejsc.
Setki tysięcy turystów przewija się corocznie przez miasto Qeenstown, do którego dotarliśmy po kolejnych dwóch dniach walki z górami, przełęczami i niemiłosiernie długo ciągnącymi się podjazdami. Nasze solidne rowery ( świetnie znoszą trudy podróży ) wraz z bagażem ważą do 35-40 kg. Tak więc poza sobą jest co wwozić na te ostre, wielokilometrowe podjazdy.
Miasto Qeenstown, położone w przepięknej górzystej scenerii, pełni dwie funkcje. Z jednej strony jest stolicą turystyczną wyspy południowej, a z drugiej światową stolicą sportów ekstremalnych. No i faktycznie można tu spróbować wszystkiego: skoki na bungy, rafting, spływy odrzutowymi łodziami w kanionach górskich rzek, skoki ze spadachronem, loty paralotnią nad miastem. Gdyby komuś jeszcze było mało atrakcji, to może się katapultować lub latać niby-odrzutowym samolotem zawieszonym na stalowej linie pomiędzy ścianami kanionu. Niestety oprócz odwagi trzeba jeszcze posiadać grubo wypchany portfel. Niestety nasz praktycznie jedynie problem polega na tym, że portfele nasze cieniutkie są, za cieniutkie na te i inne płatne atrakcje. Wspinamy się w kraju po skałkach w okolicach Krakowa, tak więc wszystkie atrakcje związane z wysokością były bardzo kuszące, ale niestety nieosiągalne. Przypomniało nam się dzieciństwo i słodycze na kartki. Można je było w sklepie pooglądać no kupić i zjeść już nie. Szkoda. Wielka !!!!! Pozostały nam tylko marzenia o tego rodzaju rozrywkach i obejście się smakiem. Nie były to jedyne nasze rozterki. Fatalna pogoda która nam towarzyszyła prawie przez cały czas podróży po Nowej Zelandii spowodowała, że nie byliśmy w stanie zrealizować w stu procentach naszych planów i zachodzi obawa, że część planów może legnąć w gruzach. Wyjeżdżając w styczniu z Polski zaplanowaliśmy w ogólnym zarysie swój pobyt i trasę rowerowych wojaży, jednakże zakładaliśmy że pogoda będzie na poziomie średnich wieloletnich. Spłatała nam figla pobijając wszelkie niekorzystne rekordy ostatnich 50 lat ( najniższa średnia temperatura, największe opady, a i wiatry wyjątkowo zimne i silne ). Biorąc pod uwagę, że czekały nas kilometry górskiej jazdy, trudno liczyć na odrobienie zaległość z miesiąca, nawet że pogoda byłaby wyjątkowo „jezdna”. Jednym z planowanych etapów podróży miała być jazda wzdłuż fiordów. Nie wyobrażaliśmy sobie, że moglibyśmy ich nie zaliczyć. Postanowiliśmy – pomimo kruchości naszych finansów – skorzystać z wypożyczalni samochodów. O podjęciu tejże decyzji rozstrzygnął, jak wspomnieliśmy, brak czasu na dojechanie rowerami do Milford Sound, czyli najwyższych fiordów świata, jak również to, że autokarowa jednodniowa wycieczka z Qeenstown „w stylu japońskim” ( przejazd autokarem, rejestracja na video, a następnie po wycieczce oglądanie całego nagranego materiału aby zobaczyć gdzie się było i co tam można było i należało obejrzeć ) nad wspomniane fiordy, kosztowała aż 300$ ( za dwie osoby ). Nie było zachęcającą opcją i uznaliśmy, że za takie pieniądze to my wypożyczymy samochód i przeniesiemy się z całym majdanem w krótkim czasie o kilkaset kilometrów, następnie przesiądziemy się na nasze rowerki i nadgonimy w ten sposób stracony przez pogodę czas, po czym dalej będziemy podziwiać świat w rowerowego siodełka. Wypożyczenie auta w Nowej Zelandii zajmuje jedynie kilka minut (w sezonie powinno zrobić się rezerwację), dlatego po załatwieniu wszelkich formalności (prawo jazdy, numer karty kredytowej, podpis) ruszyliśmy w drogę. Mieliśmy cztery dni do jego zwrócenia. Cztery dni, to minimalny termin, aby mieć nielimitowaną ilość kilometrów za rozsądną cenę. Dzięki temu mogliśmy zobaczyć jeszcze miejsca, do których nie wybralibyśmy się – z braku czasu – rowerami. Zwiedziliśmy mnóstwo ciekawych miejsc położonych wzdłuż malowniczej, choć na długich odcinkach żwirowej, Southern Scenic Road. Odwiedziliśmy sam „dół” Wyspy Południowej, dotarliśmy do miasta Dunendin, które jest miastem założonym przez Szkotów na początku kolonizacji Nowej Zelandii. No i faktycznie akcenty szkockie widać tu na każdym kroku.
Jedną z atrakcji, którą mogliśmy zobaczyć w tym mieście, jest najbardziej stroma ulica świata – Baldwin Street – wybudowana na zboczu nachylonym pod kątem 43 stopni. Kolejny dzień spędziliśmy przedzierając się, w większości szutrowymi drogami, w stronę najbardziej na południe położonego miasta świata Invecargill. Po drodze mogliśmy podziwiać kolonie pingwinów, fok i lwów morskich na Nugget Point. Nazwa Nuggeet Point (nugget-bryła) wzięła się od grupy skał sterczących na wybrzeżu. To właśnie w ich zaciszu wylegują się wspomniane zwierzaki. Bardzo żałowaliśmy, że kupując aparat nie dołożyliśmy kilkuset złotych i nie kupiliśmy dodatkowego obiektywu, lub chociażby aparatu z zoom-em. Nie mieliśmy możliwości zbliżyć fotografowany obiekt i to co na żywo widać wyraźnie na zdjęciach jest niewielkimi punkcikami. Potwierdziło się porzekadło czemuś głupi?, boś biedny, a czemuś biedny? bo głupi!. Niestety szykując się do podróży musieliśmy się liczyć z każdym groszem i stąd ten nasz błąd. Po powrocie i zarobieniu trochę grosza naprawimy swój błąd i następne zdjęcia będą bez wątpienia fajniejsze.
Dodatkową atrakcją tego miejsca jest bardzo malowniczo położona na skałach latarnia morska. Kolejnym miejscem do którego dotarliśmy tego dnia był Slope Point, najdalej wysunięty na południe punkt Wyspy Południowej. Z niego do wybrzeży Antarktydy jest już tylko niecałe 3000 km. O tym jak to w sumie niewiele mogliśmy się przekonać podziwiając surową przyrodę tego miejsca. Zadziwiające, że nawet tutaj mieszkają ludzie. Co prawda farm jest niewiele, ale są, a my nie mogliśmy się nadziwić, jak twardzi muszą być ludzie którzy postanawiają tu mieszkać, w takim trudnym i ciężkim klimacie i na takich odludziach.
Kolejnym naszym przystankiem było miasteczko Te Anau, które jest bazą wypadową do Milford Sound. To tutaj kolejnego ranka ruszyliśmy w 120 kilometrową podróż jedną z najpiękniejszych dróg świata Millford Road. Trasa prowadząca brzegiem jeziora, dzikim buszem ( z tym buszem to nie pomyłka, ani nie przesada ), brzegiem górskich strumieni, wśród posępnych szczytów, których wysokość przekracza 2000 metrów, sprawia niesamowite wrażenie. To zadziwiające jak strasznie zdeterminowani musieli być ludzie budujący tą drogę, gdyż momentami wydaje się to praktycznie nie możliwe. Szczególnie gdy weźmie się pod uwagę, że jest to jedno z najbardziej deszczowych miejsc na świecie, gdzie średnia suma opadów rocznie dochodzi tu aż do 10 metrów – przyznacie, że to wydaje się niemożliwe. My postanowiliśmy pokonać tą drogę bardo wcześnie rano dzięki czemu całą trasę mogliśmy podziwiać w samotności. Wiele radości dostarczyła nam pogoda, która od rana była wspaniała. Dzięki niej mogliśmy podziwiać największe fiordy świata w pełnej okazałości. Dodatkową atrakcją był 2.5 godzinny rejs, który zapamiętamy do końca życia. Ogromne szczyty którymi byliśmy otoczeni płynąc w stronę Morza Tasmana, spadające z nich wodospady, foki wylegujące się na brzegu i towarzyszące naszemu stateczkowi w trakcie rejsu, oraz niesamowita, dzika i momentami przerażająca przyroda dostarczają przeżyć których nie da się zapomnieć. Nie bez powodu autor pięknej powieści „Księga dżungli” po odwiedzeniu Millford nazwał tą krainę ósmym cudem świata.
Dzięki bardzo wczesnej pobudce mogliśmy dodatkowo pozwolić sobie na kilkugodzinną wycieczkę po buszu, który jest zupełnie nie naruszony ludzką ręką. Na szlaku mogliśmy między innymi podziwiać rosnące tu drzewa Kauri i Totara które mają często ponad 600 lat, czy też olbrzymie paprocie.
Kolejnego dnia oddaliśmy samochód i z Queenstown ruszyliśmy naszymi kochanymi rowerami w dalszą podróż. Ale o tym za kilka dni. ……