Niestety pogoda postanowiła jeszcze z nami powalczyć i nam nieźle dokuczyć. Pomimo jej przeciwności ( ulewa trwała nieprzerwanie od kilku dni, a wiatr wiał z przerażającą siłą ) i uporowi, wiozący nas prom szczęśliwie dopłynął do miasta Picton. Miasto to nazywane jest bramą Wyspy Południowej. Wspólnie postanowiliśmy jak najdalej i jak najszybciej oddalić się autobusem od tej nieprzyjaznej zatoki Wyjazd uwolnił nas od czekania w tym mało ciekawym portowym miasteczku przez kilka, a może nawet kilkanaście ( prognozy nadal są niekorzystne dla wędrowców ), kolejnych dni na poprawę pogody. Jakimś cudem, bez dłuższego oczekiwania, udało nam się złapać autobus, którego kierowca zgodził się zabrać nas wraz z całym dobytkiem. Bez większych przeszkód dojechaliśmy do miasteczka Kaikura, które słynie na całym świecie z bardzo dużych koloni wielorybów.
Ponieważ zobaczenie tych ogromnych ssaków w ich naturalnym środowisku było jednym z głównych celów w trakcie realizowanej podróży, to nie mogliśmy tego miejsca ominąć. Nasze nastroje nie były nazbyt optymistyczne, gdyż żadne znaki na niebie i ziemi oraz w mas mediach nie wskazywały na rychłą poprawę pogody, a warunki atmosferyczne decydowały o ewentualnym wypłynięciu kutrów z portu. Postanowiliśmy spróbować pogodę wziąć na przetrzymanie. Cały czas towarzyszy nam poczucie upływającego czasu, gdyż fatalne warunki pogodowe nie pozostają bez wpływu na ilość średnio dzienne pokonywanych kilometrów. Okazało się że warto było uzbroić się w cierpliwość, i to z przynajmniej dwóch powodów. To właśnie tutaj spotkała nas chyba największa niespodzianka w trakcie dotychczasowej podróży. Gdy wysiedliśmy z autobusu i staliśmy w centrum miasteczka, zastanawiając się na które pole namiotowe ruszyć, usłyszeliśmy polską mowę i ujrzeliśmy czworo ludzi przechodzących obok nas. Po chwili konsternacji, ludzie Ci zawrócili kilka kroków i rozpoczęła się rozmowa w ojczystym języku. Na samym jej początku jeden z mężczyzn rozpoznał mnie, gdyż zapamiętał nasze spotkanie w ambasadzie brytyjskiej w trakcie starania się o wizę nowozelandzką. Pogadaliśmy wtedy chwilę i na pożegnanie obiecaliśmy sobie wzajemnie, spotkanie w trakcie podróży. No i słowo ciałem się stało – taka niespodzianka !!!. To kolejne potwierdzenie starych zasad: po pierwsze świat jest mały, a po drugie to co komu pisane… Rozmowa przebiegała w przemiłej atmosferze. Nie trwała jednak długo, gdyż musieli się uwijać, bo następnego dnia odlatywali cała swoją paczką do Australii. Spotkanie się w tak odległym zakątku, w jednym czasie i miejscu było samo w sobie niesamowite. niesamowite. Gdy wspólnie spędzony czas szybko minął, pożegnaliśmy się i znowu zostaliśmy sami, dotarło do nas, że takie szczęście jakie nas spotkało musi coś odmienić, odwrócić złą kartę…
Gdy dowiedzieliśmy się, że stateczki z których można podziwiać wieloryby odpływają co 45 minut, byliśmy niemal pewni, że bez problemu będziemy mogli kupić bilety. Okazało się, że nie należą one do najtańszych – za dwu i pół godzinny rejs trzeba zapłacić 110 $NZ. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że na ten i następny dzień wszystkie bilety na wszystkie rejsy są zarezerwowane. Wzmożony ruch spowodowany był tym, że z uwagi na sztorm, od czterech dni żaden statek w morze nie wypłynął. Nie poddawaliśmy się jednak i postanowiliśmy spróbować wbić się na pierwszy rejs, upatrując swej szansy w tym, że rozpoczynał się on o 6.30 rano, więc co niektórzy mieli prawo uznawać tą wczesną porę za środek nocy. Mieliśmy cień nadziei, że chętnych do rezerwacji było więcej niż tych którym naprawdę będzie się chciało wstać o 5.30. Intuicja i zdobyte w czasie tej podróży nas nie zawiodły i okazało się że się nie pomyliliśmy w swych kalkulacjach. Odliczając ostatnie minuty do odjazdu statku, „odczynialiśmy uroki” patrząc w drzwi które należało pokonać przed wejściem na trap. Boże, żeby nikogo już licho nie przyniosło. Czary przyniosły założony skutek i udało się. Dzięki tak wczesnej porze mieliśmy jeszcze jedną niesamowitą atrakcję. Okazał się nią przepiękny wschód słońca. Powoli wyłaniało się z oceanu i tworzyło na niebie pokaz kolorów i migotliwego światła jakiego jeszcze nigdy nie widzieliśmy. Wrażenie było zwielokrotnione przez ośnieżone góry, które również sprawiały wrażenie jakby wyłaniały się z samego oceanu. Coś niesamowicie pięknego!!! Marzenie o zobaczeniu wielorybów w naturalnym środowisku udało się spełnić. Dzięki świetnie zorganizowanej załodze i doskonałemu sprzętowi do lokalizowania wielorybów mieliśmy okazję podziwiać te olbrzymy na powierzchni wody, a ponadto również foki i pingwiny, w ich naturalnym środowisku. No cóż, czas podziwiania tych, wywierających w naturze niezapomniane wrażenie, cudownych stworzeń minął błyskawicznie. Po powrocie na stały ląd – dzięki wczesnej porze „zaliczenia wielorybów” – mieliśmy prawie cały dzień na pokonywanie dalszej drogi. Nasz kolejny cel rowerowej podróży to Christchurch, do którego zostało nam jeszcze 180 km. Christchurch jest Stolicą Wyspy i ma opinię najbardziej angielskiego miasta poza Anglią. Gdy już tam dotarliśmy, niemal od zaraz zorientowaliśmy się dlaczego. Piękny angielski klimat tworzą m.in. ciekawa architektura („londyńskie klimaty” budynków ), historyczne tramwaje jeżdżące do dzisiaj po ulicach miast, czerwone (o jakże angielskie) budki telefoniczne i tzw. mała architektura powodują, że faktycznie można się tam poczuć jak na typowej angielskiej ulicy (kilka lat temu przez kilka tygodni przebywaliśmy w Anglii, większość czasu w Londynie ). Miasto szczyci się wieloma pięknymi parkami i ogrodami. Przez środek miasta przepływa spokojna rzeczka Avon. Pływają po niej gondole, które wyglądają jakby zostały żywcem przeniesione z Wenecji. W mieście tym nie brakuje atrakcji. Postanowiliśmy odwiedzić jedno miejsce szczególne – Interational Antarctic Center. Centrum to powstało właśnie tutaj, ponieważ Christchurch jest jednym z trzech miast na świecie, z których wyruszają ekspedycje na Antarktydę. Wizyta należała do bardzo ciekawych i dzięki niej bardzo wiele dowiedzieliśmy zarówno o historii jak i o współcześnie działających stacjach badawczych. Szkoda tylko, że trzeba było za tą atrakcję zapłacić kolejne 20 $NZ, ale do tego, że nie jest tu tanio powoli się przyzwyczajamy.
W takich to „arktycznych klimatach” podjęliśmy ostatecznie, kilkakrotnie przekładaną decyzję ( rozważaliśmy wcześniej czy nie skorygować pierwotnych planów i nie przerwać pobytu w Nowej Zelandii, spędzić czas niepogody, który nie mógł przecież trwać wiecznie, w Australii i wrócić dokończyć eksplorację Nowej Zelandii po przerwie ) co do terminu wylotu do Australii. Korzystając niejako z okazji, że trafiliśmy na punkt sprzedaży biletów samolotowych, ustaliliśmy datę wylotu i powrotu ( postanowiliśmy nie poddawać się przeciwnościom losu – w tym pogody – i dotrzymać pierwotnie zakładany harmonogram naszej wielomiesięcznej podróży ), więc zakupiliśmy bilety i klamka zapadła. Przekładanie tej decyzji na bliżej nieokreśloną przyszłość wiązało się ponadto z obawą, że później nie będzie gdzie kupić biletów. Niebawem miało się okazać jak bliscy byliśmy prawdy. Dowiedzieliśmy się, że w promieniu 520 km, o agencie lotniczym można było jedynie pomarzyć.
Trzeba było ruszać dalej. Przed nami kolejny cel – turystyczna stolica Wyspy Południowej – miasto Queenstown.
Ponadto czekała nas ponad 500 kilometrowa przeprawa przez odludne i tak niesamowite tereny, że trudno uwierzyć własnym oczom. Ale o tym następnym razem ……..