…Ładna pogoda to coś dla nas nowego na Nowo Zelandzkiej ziemi, gdyż długotrwałe opady deszczu, wyjątkowo niskie – jak na tę porę roku – temperatury powietrza, powodzie towarzyszyły nam od momentu wylądowania…
Ranek 11 lutego przywitał nas piękną pogodą co nie pozostało bez pozytywnego wpływu na nasze nastroje – mogliśmy ruszać w drogę w świetnych humorach, pełni optymizmu i z uśmiechem na ustach.
Pragnąc w pełni zrealizować swe ambitne i napięte plany wstaliśmy bardzo wcześnie, co nieco zziębnięci, a jednak radośni. Ładna pogoda to coś dla nas nowego na Nowo Zelandzkiej ziemi, gdyż długotrwałe opady deszczu, wyjątkowo niskie – jak na tę porę roku – temperatury powietrza, powodzie towarzyszyły nam od momentu wylądowania. Stanowiło to niesamowity kontrast w porównaniu z pogoda z uroków jakiej korzystaliśmy w azjatyckiej części naszej podróży. Poskładanie naszego biwaku zajmuje co nieco czasu, ale uzyskana wprawa powoduje, iż jest to właściwie chwila – moment. Dodatkowym dopingiem do żwawego poruszania się była chęć zobaczyć na żywo erupcji gejzeru Lady Knox. Wyrzut wody jest regularnie cykliczny, codziennie o godzinie 10.15 tryska w górę, na wysokość kilkudziesięciu metrów, fontanna gorącej wody. Żeby nasz radosny nastrój nie trwał nazbyt długo, to po drodze złapaliśmy dwie „gumy”. Skutek jest jasny i łatwy do przewidzenia – oczywiście nie udało nam się dotrzeć na czas. Nastroje poprawiły się nam jednak gdy dowiedzieliśmy się, że tajemnica tych regularnych erupcji tkwi w…mydle. Tak, tak – nie za bardzo chciało się nam wierzyć ( Wam chyba również ), że gejzer ten tryska po wcześniejszym wsypaniu do otworu z wodą dwóch kilogramów sproszkowanego mydła, które zmniejsza napięcie powierzchniowe wód gruntowych i umożliwia w ten sposób wydobycie się gorącej wody z dolnych części gruntu. Co prawda nie udało nam się skutku zabiegu „ mycia gejzera” obejrzeć, ale wizyta w Waiotapu Thermal Wonderland, w którym wspomniany gejzer się znajduje, i tak dostarczyła nam niezapomnianych wrażeń.
Teren ten, określany jako najbardziej kolorowy obszar aktywności wulkanicznej w Nowej Zelandii, zajmuje niewiele ponad 20 ha, a występują na nim liczne: czynne kratery wulkaniczne, źródła gorącej wody, bulgocące błota i inne tego typu atrakcje. Chyba największe wrażenie zrobił na nas Champagne Pool, czyli Basen Szampański. Jest on największym na południowej półkuli źródłem gorącej wody, której temperatura przekracza 800C.
Z zawartych w spływającej ze źródła wodzie minerałów, natura tworzy bajecznie kolorowe osady nazwane, ze względu na kształt i barwy Artist Palette (Paletą Artysty). Czas w takiej bajkowej scenerii leci wyjątkowo szybko i wręcz zatraca się jego wyczucie – podobnie jak w doskonale wyciszonym i zaciemnionym pomieszczeniu lub w bezsenną noc. Zanim się obejrzeliśmy minęła godzina 15-ta, a nam pozostało jeszcze do pokonania przed nocą ponad 60 km. Gdy ruszyliśmy w kierunku Lake Taupo, mieliśmy nadzieję ( Boże !!! nadzieja to najczęściej nam towarzyszące uczucie – i niech tak pozostanie ), że uda nam się ten dystans pokonać przed wieczorem.
Chociaż spędziliśmy w Nowej Zelandii dopiero zaledwie kilka dni, to nauczyliśmy się już, że często miejsca które są zaznaczone na mapie jako miasta (tak nam się przynajmniej wydawało) są tylko skrzyżowaniami ( zupełnie odwrotnie niż w Azji, gdzie rzekomo niewielkie miasta okazywały się ogromnymi ) , a dystans 50 czy 60 km pomiędzy kolejnymi osadami czy miastami nie należy do rzadkości – tak więc mogłoby się okazać, że 60 równa się 120 – nie byłaby to zwykła anomalia matematyczna, ani żart losu, gdyż wiązałoby się to z koniecznością spania na otwartej, dzikiej przestrzeni, ewentualnie pokonaniu po ciemku kolejnych kilkudziesięciu kilometrów nowozelandzkich bezdroży. No i wiele się nie pomyliliśmy – do tego aby w swych przewidywaniach niewiele się mylić, potrzeba trochę czasu i wielu niespodzianek, w tym również tych niemiłych. Mamy ich co nieco za sobą, tak więc coraz częściej jesteśmy w stanie przewidzieć rozwój wypadków. Potrafimy również należycie wyszacować swe możliwości – coraz lepiej poznajemy samych siebie. Droga okazała się ciężka, wzniesienia długie i męczące, a walka z nimi oraz własną słabością ostra. Wysiłek nasz nie poszedł na marne, gdyż zanim zapadł zmrok, udało się nam szczęśliwie dotrzeć do celu. Gdy przy zachodzącym szybko słońcu rozbijaliśmy namiot nad pięknym jeziorem Taupo ( jest ono największe w NZ, a jego powierzchnia jest prawie sześć razy większe od największego polskiego jeziora Śniardwy ), byliśmy uszczęśliwieni. Jak się później dowiedzieliśmy, jezioro Taupo jest w rzeczywistości zalanym wodą olbrzymim kraterem wulkanicznym, którego głębokość znacznie przekracza 100 metrów. Niestety wraz z naszym przybyciem nad Taupo zaczęła się ponownie strasznie szybko i jednoznacznie psuć pogoda – czyżby znowu miała być „niejezdna”????. Przed przyjazdem na antypody wielokrotnie byliśmy ostrzegani przed kapryśnością tutejszej pogody – co porównywane było ze zmiennościa aury w górach. Początkowo się tym nie przejmowaliśmy. Tym bardziej, że do przelotnych ( i nie tylko ) obfitych deszczy połączonych z bardzo silnym wiatrem, które ostro nam dają w kość od samego przyjazdu, zdążyliśmy się już przyzwyczaić i zahartować. Przez kolejne kilka dni toczyliśmy nierówną walkę z pogodą, upływającym błyskawicznie czasem, wykorzystując każdą chwilę która pozwalała się poruszać i łapać kolejne kilometry. Możecie nam wierzyć, że dla turysty – rowerzysty nie ma nic gorszego jak nieustannie lejący deszcz i wiatr powodujący, że mocno obciążony sprzętem rower „ślimaczy domek” ( wieziemy przecież nim cały swój dobytek, który ma nam pozwolić przeżyć w różnych, nie zawsze dających się przewidzieć warunkach blisko dwa miesiące ), zamiast poruszać się do przodu – pomimo ostrego pedałowania – staje w miejscu. Kto w tutejszych warunkach jeździł na rowerze to na pewno wie o czym mowa. Kolejnego deszczowo- wichrowego dnia, jadąc drogą biegnącą brzegiem tego pięknego, ogromnego i sprawiającego tajemnicze wrażenie jeziora, dotarliśmy do urokliwego miasteczka Turangi.. Było (tak nam się przynajmniej wydawało) jeszcze w miarę wcześnie, niebo się tak jakoś na chwilę przejaśniło, tak więc z bólem serca zrezygnowaliśmy z jego zwiedzania i ruszyliśmy, dalej zaliczając go zaledwie tranzytem. Uznaliśmy, że każdy kilometr pokonany w trakcie względnie dobrej pogody uczyni dystans który i tak musimy pokonać subiektywnie krótszym i na pewno przyjemniejszym.
Niestety, jeżeli chodzi o pogodę to strasznie się pomyliliśmy ( można mieć obawę, że dzięki wrodzonemu optymizmowi pomyłki te wchodzą nam stopniowo w krew ). Po przejechani ok. 15 km tak strasznie zaczęło lać, że nie pozostało nam nic innego jak w ekspresowym tempie, na pierwszej napotkanej w miarę równej rozpościerającej się między drogą a lasem łączce, w trybie awaryjnym, rozbijać namiot. Ten biwak na długo pozostanie w naszej pamięci. Takiej wichury jeszcze chyba nie mieliśmy okazji przeżyć. Deszcz lał się strumieniami, a wiatr chyba postanowił zwiać nas i nasz namiot z powierzchni ziemi. Słyszeliśmy kiedy takie powiedzenie: wieje jakby ktoś się powiesił. W tych dramatycznych chwilach mieliśmy wrażenie, że znajdujemy się na „Wzgórzu Wisielców”, ba było to chyba całe pasmo „Wzgórz wisielców”. Zapewniamy Was, że doznań tej nocy nie zapomnimy do końca życia. Gdy wreszcie rano na chwilę przestało padać, podjęliśmy udaną próbę błyskawicznego poskładania całego swego niestety przemoczonego dobytku. Ruszyliśmy dalej zastanawiając się przez cały czas jak udało nam się to szczęśliwie przeżyć. Marzyliśmy o jednym – aby ten koszmar już nigdy się nie powtórzył. Wierzcie nam, że nie dramatyzujemy nadmiernie, aby swe przeżycia podbarwić. To co przeżyliśmy samo w sobie było barwne – niestety były to wyłącznie czarne z minimalnymi dodatkami odcieni szarości.
Niestety poranna radość szybko zgasła. Natura mianowicie postanowiła nie dać za wygraną i chyba chciała nam pokazać jak mało wobec NIEJ znaczymy. Ciągły porywisty, wiejący z ogromną siła i prędkością wiatr, oraz zacinający, przenikliwie zimny deszcz powoli doprowadzały nas do obłędu. Nie zważając na przeciwności losu i fatalnej pogody, musieliśmy podróżować dalej, gdyż biwakowanie w odludnym lesie przez kolejne dni wydawało nam się strasznie paskudną perspektywą. Groziłoby to utratą wiary i apatią. Gdy w końcu po wielogodzinnym koszmarze, w strugach deszczu dotarliśmy do malutkiego barku doceniliśmy jego uroki. Był to chyba najcudowniejszy barek na świecie w jakim dane nam było gościć. Kochani !! mogliśmy w ciepłym i suchym pomieszczeniu przeczekać największą ulewę, piekielne wiatry i – pierwszy raz od kilku dni – napić się pysznej kawy. Domek ten przypomniał nam wszystkim znaną bajkę o zabłąkanych Jasiu i Małgosi, którzy zagubieni w lesie trafili na chatkę w piernika i innych słodkości. Nasza radość była równa ich. Mieliśmy jednocześnie szczęście, że tą chatkę – bar nie zamieszkiwała zła czarownica, a przyjaźni ludzie. Spotkała nas jeszcze jedna, bardzo miła niespodzianka. Kilkanaście minut po nas dotarł (też na rowerze) w to cudowne – zwłaszcza dla zmęczonego, co nieco przestraszonego pogarszającymi się warunkami – miejsce bardzo miły człowiek – mieszkający na stałe w Niemczech i spędzający na tym odludziu urlop w sposób bardzo podobny jak my. Nasze największe zdziwienie wywołał jednak fakt, że człowiek ten dowiedział się o naszym istnieniu od ludzi z pola namiotowego na którym my spaliśmy kilka dni wcześniej i postanowił nas dogonić, wybierając krótszą i znacznie mniej ciekawą drogę. Gdy nam o tym opowiadał dosłownie nie chciało nam się wierzyć, ale spotkanie było bardzo miłe, a rozmowie nie było końca. Trzeba było jednak ruszać dalej. Razem dotarliśmy do podnóża Mt Repehu, wulkanu o wysokości 2797, który jest najwyższym szczytem pasma górskiego Tangariro.
Tangariro National Park, na którego terenie się znaleźliśmy, został utworzony w 1887 roku i był drugim po amerykańskim Yellowstone ( może uda nam się go zwiedzić jeszcze w ramach tejże podróż ). Spędziliśmy na jego terenie tylko jeden wieczór i przepiękne przedpołudnie dnia następnego. Udało nam się w tak krótkim czasie zobaczyć tak wiele, że doskonale rozumiemy dlaczego już 120 lat temu postanowiono w sposób szczególny chronić ten rejon.
Piękno tego miejsca docenił również Peter Jackson kręcąc na zboczach Mt Repehu sceny do drugiej części „Władcy Pierścieni”. To tutaj reżyser wraz z ekipą odnalazł MORDOR. Piękno pięknem, ale najbardziej jednak cieszyliśmy się poprawą pogody, dzięki której mogliśmy łapać kolejne kilometry. Jak nauczyło nas doświadczenie, długość poprawy była nie do przewidzenia więc należało „łykać” kolejne kilometry. Dodatkowo dopingował nas fakt, że powoli zbliżaliśmy się do stolicy NZ. Według naszych planów mieliśmy promem przepłynąć na Wyspę Południową, na której mieliśmy zamiar spędzić większość czasu. W Wellington czekała na nas kolejna niespodzianka. Gdy już tam dotarliśmy pogoda, chociaż wcześniej wydawało się to już niemożliwe, zepsuła się kompletnie. Kolejny raz mieliśmy nadzieję, że to tylko przejściowe załamanko, że jakoś się rozpogodzi, rozjaśni. Jednak to co spotkało nas i co przeżyliśmy przez trzy dni dostarczyło naszym kwioobiegom tyle adrenaliny, że przeżyć tych wystarczy nam na bardzo długo. Zostaliśmy zupełnie uwięzieni. Mieliśmy okazję przeżyć największy sztorm jak zdarzył się w Nowej Zelandii od czterdziestu lat. Pomimo ogromnych nakładów i środków jakie podjęły władze dwie osoby zginęły, wichura łamała drzewa, zrywała linie elektryczne, a deszcz lejący przez cały czas pozalewał wiele miejsc w okolicy, na wskutek czego tysiące osób było ewakuowanych. Najgorsze dla nas było to, że prognozy nie zapowiadały szczególnych zmian, a my zostaliśmy zupełnie uwięzieni ponieważ oczywiście wszystkie promy zostały odwołane. Kolejne dni spędzaliśmy u przyjaciół rodziny i choć cudownie było spotkać przyjazne dusze i spędzać kolejne godziny na rozmowach to jednak strasznie chcieliśmy ruszać dalej. W galerii zamieszczamy m.in. nasze zdjęcia zrobione z przyjeżdżającym do Polski od 15 lat Panem Ferdynandem. Poznaliśmy go w Busku Zdroju, dokąd przyjeżdża regularnie dla podratowania swego zdrowia. To m.in. słuchając opowieści Pana Ferdynanda rozbudzaliśmy swą wyobraźnię, zainteresowanie podróżami ( zwiedził On wszystkie kontynenty, pracował w wielu krajach, zna wiele języków obcych, pomimo przekroczenia kilka lat temu granicy 80-ciu lat nadal nie lęka się trudów podróży i w roku bieżącym obiecuje odwiedzić Polskę i jeden w kurortów -Busko Zdrój który szczególnie umiłował ) i budowało się w podświadomości marzenie odwiedzenia Nowej Zelandii. Pan Ferdynand zawsze twierdził, że mieszka tak daleko od swej ukochanej Ojczyzny – Polski, że chyba nie dożyje chwili, gdy ktoś ze znanych Mu osobiście rodaków go odwiedzi. Zadaliśmy kłam takim myślom, meldując się na u Niego i Jego Rodziny. Czas minął na wspominaniu przez Pana Ferdynanda i wysłuchiwaniu naszych opowieści z kraju oraz relacji z naszej podróży. Gdy w końcu prognozy zaczęły się mówić o rychłej poprawie pogody, a nam udało się zmienić bilety na pierwszy prom, który miał ruszyć na Wyspę Południową poranek przywitał nas straszną ulewą. Zjazd o szóstej rano okropnie stromymi i ciemnymi ulicami Wellington, w lejących się z nieba potokach deszczu pozostanie na długo w naszej pamięci – był to sport ekstremalny w czystym wydaniu. Najgorsza była niepewność czy nasza determinacja w ogóle ma jakiś sens, czy ten „pieroński” prom w końcu ruszy i czy pogoda pozwoli nam dalej działać. Gdy w końcu pozwolono nam wprowadzić nasze rowery na pokład wiedzieliśmy, że warto było się poświęcić.